Zalane!
Zazbrojony.
W trakcie lania.
Zalany.
Uff.
I teraz kolejne myślenice. Okna w ścianach sztytowych. No nie wiem, nie wiem. I ta dachówka... Teraz myślimy poważnie o glazurowanej holenderce tondacha...
Zazbrojony.
W trakcie lania.
Zalany.
Uff.
I teraz kolejne myślenice. Okna w ścianach sztytowych. No nie wiem, nie wiem. I ta dachówka... Teraz myślimy poważnie o glazurowanej holenderce tondacha...
Bez pośpiechu, powoli lecz do przodu postępują prace przy naszym malutkim domku.
Komin stoi na swoim miejscu. Jedynym zaskoczeniem, dla nas - żółtodziobów, było umiejscowienie wyczystki. Któżby zakładał, poza projektantem, że umieszczenie go za wanną to dość kłopotliwe rozwiązanie. Spowodowało to burzę myśli i znany nam już - niepokój. Projekt wylądował w paincie i przeszedł milionowe konfiguracje ścianek działowych. Ale na szczęście ruszyliśmy głowami zamiast murami i mamy plan na inne rozmieszczenie sanitariatów w łazieneczce :-)
Po kilku dniach, jak to na wiosnę, wyrosły nam drzewka.
I doczekaliśmy się deskowego dachu:
Deski nie są idealne - już troszkę wysłużone, bo nie jesteśmy ich pierwszymi posiadaczami... Strop nie będzie gładziusieńki... Ale mam plan na podwieszane sufity, więc nie jest to problem spędzający sen z powiek.
Deski wysmarwane już są separbetonem (na tym zdjęciu - przed malowaniem). Czekamy na zbrojenie i zalewanie. Im bliżej wizyty betoniarki i pompy, tym większe emocje ;-)
I wciąż towarzyszy nam gonitwa myśli na temat pokrycia dachowego... Trochę myśleliśmy o Braasie betonowym (cisar romańska):
Ale na drugiej szali jest ceramiczna creaton titania:
Możecie coś doradzić? Jakieś doświadczenia? (mamy jakieś podwaliny informacji, ale trudno bazować na wywodach sprzedawców, opinii z internetu czy trendem zakupowych w składach budowalnych).
Aż miło patrzeć jak mury rosną, a w raz z nimi rośnie serce z radości (że to się dzieje naprawdę)!
Nie sposób jednak nie przyznać racji wszelkim truizmom typu: "im dalej w las, tym więcej drzew", albo "wiem, że nic nie wiem" czy też "o maryjo, to ja już muszę podjąć tę decyzję?".
Mury stoją. Ale dylematów była cała masa. Począwszy od wielkości otworów okiennych, po wyskość parapetów przez wymiary schodów... Załamka. Umysłowa załamka. Kompromisowo małżeńska załamka. Totalna załamka :-) Załamka na myśl, że to tak w prawdzie nic w porównaniu z tym co nas czeka. Już na tym etapie wiem, że kupno domu w stanie deweloperskim to wykazanie się światłością umysłu ;-)
Okna. O maj gad! Ile ja się tutaj namęczyłam żeby zwizualizować sobie jedno-kwaterowe okno wielkości 150x150. Ile się nasłuchałam (od tych, którzy takich doświadczeń, rzecz jasna, nie mają), że to za duże, za cieżkie, bezsensu, kosztowne, niepraktyczne, śmiertelne. Materiał na nową reklamę pewnego BANKU z nazwą trójliterową na I się zaczynającą, na G kończącą, mam gotowy ;-)
Zaryzykowaliśmy. Zostawiliśmy okna zgodnie z projektem. W najgorszym wypadku nie będą służyły do otwierania (ale w tym też widzimy plusy - głównie mąż - stwierdził, że będzie miał z głowy nocne zakradanie się chłopaków do naszej córki - to nic, że ma 6 lat...).
Całą budowę obskoczyłam z metrem w ręku i mierzyłam, kontrolowałam, dodawałam, odejmowałam. Jednym słowem wyższa matematyka. I opłaciło się chodzić do szkoły (do klas 1 do 3). Z obliczeń wyszło, że Panowie zgubili gdzieś 10 cm do parapetu! O nie, nie, nie! Takim błędom mówimy stanowcze "nie" i "do poprawki". To co było zawalone, szybko zostało naprawione.
Na obecną chwilę malutki domek prezentuje się o tak (to widok na okna w salooonie czyli od d*py strony domu)
Się inwestorka narobiła... :-)
Tak, w styczniu łapaliśmy oddech - dosłownie i w przenośni (kto wie co to smoG ten się nie dziwi).
Tak więc w styczniu były mrozy i zanieczyszczone powietrze, a także spokój od budowy (choć tak prawdę mówiąc cały czas myśleliśmy o naszym betonie - o tym jak zamarza, pęka, rozpływa się w glinie i spływa z działki...)
Trochę też myśleliśmy o samym projekcie domu, ale nic nie wymyśliliśmy.
Przyszedł luty, podkuliśmy buty :-) Zakupiliśmy filcowe wkładki do gumiaków i czekaliśmy aż mrozy pójdą w zapomnienie.
W międzyczasie okazało się, że w złym miejscu zrobiliśmy stopę pod schody na strych ;-) Ale nie szukaliśmy w tym problemu, ponieważ osobiście nie byłam przekonana do schodów w salonie, a tak "spychając" winę trochę na majstra, męża i los - mam to, co mieć chciałam! Ha ha, to się nazywa farcik :P
Mężowi pod koniec lutego zaczęło się już nudzić i brakować adrelaninki. Zadzwonił więc do Szefa Pana Majstra i poprosił Go o pomoc w tym temacie ;-)
Przywieźli nam piach, przywieźli pustaki. A skoro materiał jest, to trzeba pracować :-)
Komu zima była straszna? Na pewno nie nam :-)
W listopadzie pogrzebaliśmy nadzieje na rozpoczęcie prac budowalnych... Odbyliśmi nie mało spotkań z "majstrami" przeróżnych ekip, przeprowadziliśmy równie wiele rozmów przez telefon...
Nikt. Nikt nie chciał budować. Jedeni nas oszukali, bo byli umówieni rok wcześniej, a nie przyszli (bo niby ręka złamana, niby kot zdechł, a wiatr zaczął wiać z zachodu). Drugi krzyknął kwotę 70 tyś (??!!??) za surowy otwarty, trzeci miał się pojawić na następny dzień ale finalnie nawet nie odbrał telefonu, kolejny znajomy znajomego chętnie by przyszedł, ale też mu jakoś nie po drodze i telefon mu się zgubił, potem mu ukradli, potem umarł, zmartwychwstał i takie tam podobne historie. I tych ekip zebrało się trochę.
Suma sumarum nic się nie działo do pewnego grudniowego, krótkiego dnia. Zadzwonił do nas sam! Sam! Zadzwonił! Majster ekipy z budowy sąsiada z działki obok, który rozpoczynał budowę! Dowiedział się od niego, że i my też planujemy stawiać domek więc po sąsiedzku "łykną" dwie roboty.
Bez chwili namysłu zgodziliśmy się. A że grudzień? Że mrozy? Że śnieg? Że jezusmarianiewiadomoco?
Jedziemy :)
I tak na dzień 23.12. mieliśmy wylaną płytę :) i gotowy stan zero :) Taki tam prezent pod choinkę :-)
Nie, nie myślcie, że to poszło jak z płatka. Oj nie. Były chwile grozy, załamania, niepowodzenia, strachu i wku*wienia. Na szczęście pogoda była łaskawa. Ekipa też. Mróz nie schodził poniżej dwóch stopni poniżej zera więc - jednym słowem - luksus. Nomen omen, dzięki tej pogodzie udało nam się wyjść z tej gliny, błota iłu i w ogóle tego ziemnego syfu.
Acha, a przed dzień wjazdu koparki pod ściągnięcie humusu - zamontowali nam skrzynkę na prąd i podłączyli nas do elektyczności :-)