Obiecywałam opowieść mrożącą krew w żyłach... Więc oto i ona:
Zaczęło się niewinnie i z pozoru dość typowo, bo od myśli i chęci działania i sformułowania: "trzeba murek zrobić" (że mi przez głowę nie przeszło, że to brzmi złowieszczo), a później poszło lawinowo: "a kto to zrobi?", "jak nie my, to kto?" no i to był gwóźdź do trumny... ;-)
Murek przy wiacie nie jest przecież specjalnym wyzwaniem dla ekipy, która jest sprawna i doświadczona :-) Gorzej jeśli w skład tej ekipy wchodzi mąż i ja... ;-) Nic to, zabraliśmy się do działania! Mąż zrobił genialne fundamenty, zbrojenie i szalowanie... I do tego momentu było wręcz książkowo. Że zdjęć nie zrobiłam, biję się w piersi.. ;-) Zmęczyliśmy się, więc z kręcenia betonu mąż zrezygnował. Zamówił betoniarkę!
Przyjechała (kto był w takich momentach, wie jakie to emocje). Nasze sięgnęły zenitu, kiedy beton zaczął się lać, a szalowanie (na wysokość ~metra) nie wytrzymywało naporu i ciśnienia. Wszystko zaczęło nam się wylewać z każdej strony!!! PANIE, JAKIE TO BYŁY NERWY!! Deski się rozchodziły! Beton myk w te szpary. Mąż biegał po deski, robił wzmocnienia, ja z łopatą beton wyłapywałam i w gorzkich słowach nie przebierałam. Pan Betoniarkowy okazał nam zrozumienie, ale to nie on babrał się w betonie, to nie na jego działce, w najgorszym wypadku, miał opróżnić dwa kubiki i się w dodatku wyczyścić!! Jeny, walka z czasem i betonem okazała się niezłym wyzwaniem. Ostatecznie udało nam się wyjść z opresji (resztę betonu wylał nam Pan na folię, a jak zaczął tężeć, łopatami ładowaliśmy ją w murek).
A efekt końcowy:
Na tych fotkach nie widać, ale murek rozlazł się na boki, zrobił się momentami grubszy niż zakładaliśmy - ok 10 cm.
No nic, nikomu się krzywda nie stała, to najważniejsze! ;-) Ostudziło to jednak zapał samozwańczej ekipy budowlanej "mąż&żona" ;-)
Ciekawe jakie Wy mieliście przygody ;-)
P.S. Nawet nie wiedziałam, że tak rymowałam! (jednak temat murków jest przeklęty!)